Aktualności/nubo

JAK NATURALNIE WSPIERAĆ ODPORNOŚĆ DZIECI?

Za chwilę będziemy mogli ogłosić sukces. Właśnie kończy się kolejny sezon, który przetrwaliśmy bez żadnej choroby. Jak to możliwe?

Choć zauważyłem tę prawidłowość już jakiś czas temu, to jednak wciąż jestem pod wrażeniem. Otóż moje dzieci nie chorują. Serio!

Oczywiście nie tak w ogóle, bo czasem zdarza się im pociągać nosami albo kasłać w rytmie Macareny, ale to rzadkość. Takie zjawisko pojawia się zwykle w momencie powrotu z wakacji do placówek edukacyjnych. Najwyraźniej przyjmują wtedy na siebie większą dawkę nieznanych im wirusów, migiem to odchorowują, po czym wracają do formy jeszcze bardziej uodpornione. Proste.

Gdy jednak przychodzi sezon wirusowo-bakteriowo-zarazkowy, który ścina z nóg połowę populacji ich rówieśników, moje córki wzruszają jedynie ramionami. Przywdziewają jakąś teflonową zbroję, po której wszelkie sezonowe choroby spływają jak po kaczce. Przedszkole zdziesiątkowane, szkoła przerzedzona, a one chodzą po dworze jak gdyby nigdy nic.

W czym tkwi sekret? Odpowiedź znajdziecie w poniższym filmie, który nagraliśmy w naszej kuchni:

Przypuszczam, że sporą rolę odgrywają tutaj geny. Ani ja, ani moja żona raczej nie chorujemy, więc w naturalny sposób tę naszą wrodzoną odporność przejęły również dzieci. Jednak to tylko część sukcesu. Gdybyśmy zaniedbali resztę, prawdopodobnie nawet dobre geny by tu nie pomogły.

A owa reszta to przynajmniej te kilka poniższych czynników, które zdecydowanie wspomagają odporność naszej rodziny.

1. Zimny chów

Ale nie taki w sensie symbolicznym, bo relacje z dziećmi mamy raczej gorące, tylko dosłownym. Otóż w naszym domu w miesiącach zimowych ustawiamy temperaturę nieco niższą od zalecanej. Nie jest to ani 21º C, ani nawet 20° C, ale nieco ponad 19° C.

Gdy komuś jest zimno, to nie podwyższamy temperatury na piecu, tylko ten ktoś zakłada polar lub sweter. Potem wychodząc z domu na dwór nasze ciała nie doświadczają szoku termicznego, a warto wiedzieć, że nagłe zmiany temperatur mogą być bardzo groźne dla ludzkiego organizmu.

2. Hartowanie się

Kiedyś mnie to wkurzało, teraz ten obrazek sprawia mi radość. Gdy tylko się da, moje dzieci biegają na bosaka. W domu nie używają kapci, niechętnie też chodzą w skarpetkach, za to z lubością bawią się, mając kompletnie odsłonięte stopy.

Gdy tylko robi się cieplej, wybiegają na ogródek i na bosaka skaczą po trawie, po szyszkach, po kamieniach. Bawią się w deszczu, z nonszalancją traktując potencjalne zagrożenie przeziębieniem. Poza tym chodzą w t-shirtach na wiosnę i jesień, gdy my, dorośli, przywdziewamy już lekkie kurteczki. Córki też je zakładają, ale nie wtedy, gdy je o to poprosimy, tylko gdy zrobi się im zimno. Po prostu.

I tu dochodzimy do punktu trzeciego.

3. Dzieci wiedzą lepiej

Już kiedyś o tym pisałem, ale chętnie przypomnę. Mierzi mnie widok rodziców, którzy na siłę okutują swoje dzieci od stóp do głów w wiele warstw ubrań – zwłaszcza jesienią i wiosną, że nie wspomnę o lecie. Często słyszę wtedy na placu zabaw: „Załóż czapeczkę, bo jest ci zimno!”. Gdy dziecko protestuje mówiąc, że nie jest mu zimno, pada argument ostateczny: „Wiem lepiej od ciebie, kiedy jest ci zimno, bo jestem twoim rodzicem i jestem dorosły!”.

Jasne, że zimą, gdy są mrozy, to naszym zadaniem jako rodziców jest zadbać o to, by dziecko się nie wychłodziło. W powyższym przykładzie mam jednak na myśli te pory roku, gdy aura sprzyja zabawom na dworze. Dzieci wówczas jakoś instynktownie ciągnie na zewnątrz. Nim jednak wyjdą z domu, często słyszą od rodziców kultowe: „Gdzie czapeczka?!”. No i niezależnie od pogody muszą mieć te czapeczki, te bluzy, te swetry, te kurteczki czy rękawiczki, no bo jest jesień lub wiosna albo temperatura w lecie spadła poniżej 20° C, co jest chyba jakąś krytyczną granicą rodzicielskiej tolerancji.

Nie wiem, jedynie przypuszczam, bo ja tak nie mam.

My w tej kwestii ufamy dzieciom i ich samopoczuciu. Gdy jest im zimno, to po prostu wracają do domu, by uzupełnić garderobę. Jeśli jednak czują się dobrze w stroju, które założyły na dwór, niech w nim będą tyle, ile zechcą. Wolna wola!

Oczywiście czasami wracają zmarznięte, dzwoniące z zimna zębami albo pociągające nosem. Ale wtedy dostają koc, coś gorącego do picia albo idą pod ciepły prysznic i voilà! – można bawić się dalej.

Do tej pory ta intuicja nas nie zawiodła.

4. Zdrowe odżywianie

To dość oczywiste, ale może warto, żeby zabrzmiało to głośno – naprawdę warto dobrze odżywiać dzieci! Dieta parówkowo-ketchupowo-kajzerkowa może i cieszy oko rodzica („Ach, jak moje dziecko pięknie je i to do samego końca!”), ale już tak nie cieszy organizmu dziecka. W lichym jedzeniu wartości odżywczych jest tyle, co kot napłakał, więc układ odpornościowy nie ma z czego czerpać.

Mało tego. W takiej żywności jest zwykle sporo środków konserwujących i wzmacniaczy smaku, które niszczą znajdujące się w naszych jelitach probiotyki, czyli pożyteczne mikroorganizmy, chroniące nas przed różnorodnymi świństwami dostarczanymi drogą pokarmową. Gdy ta naturalna flora bakteryjna jelit jest zdziesiątkowana, organizm wysyła tam własne komórki odpornościowe, co skutkuje osłabieniem immunologicznej tarczy w innych miejscach, np. w gardle czy nosie. Wtedy o infekcję z byle powodu nietrudno.

No dobra, padło wiele trudnych słów, ale co z tego wszystkiego mamy zapamiętać? Ano to, że powinniśmy dbać o nasze jelita. Dawać im dobre, a nie złe papu. Po prostu.

A dobre jedzenie wzmacniające odporność powinno zawierać:

  • witaminę C: ma ją czarna porzeczka, kiwi, cytryna, mandarynki, papryka czerwona, jarmuż, natka pietruszki;
  • żelazo: tu kłania się chude mięso wołowe, drób (indyk), podroby, tłuste ryby, jajka (żółtko), rośliny strączkowe, zielone warzywa (brokuły, papryka, szpinak, natka pietruszki), suszone figi, sezam;
  • cynk i miedź: zawierają je ryby, owoce morza, wątróbka cielęca, rośliny strączkowe, pestki dyni, jajka, soja;
  • witaminę A znajdziecie w papryce, pomidorach, kapuście, marchwi, brokułach, morelach, produktach mlecznych;
  • witaminy z grupy B są w fasoli, kiełkach, pestkach, orzechach, rybach, nabiale, drobiu, wołowinie;
  • witaminę D, która jest głównie w tranie i rybach, ale najłatwiej ją po prostu suplementować;
  • produkty probiotyczne, czyli zawierające żywe kultury takich samych bakterii, jakie są w jelitach człowieka: te znajdują się w jogurtach, kefirach czy kiszonkach (ogórki lub kapusta).

Jednak wyobrażam sobie, że wielu rodziców czytając te słowa, może sarkastycznie żachnąć: „Taaa… Już widzę, jak moje dziecko je te wszystkie produkty. Przecież na widok zielonego warzywa ono ucieka gdzie pieprz rośnie!”.

I tu docieramy do sedna tego wpisu.

5. Picie wyciskanych soków

Otóż praktycznym rozwiązaniem problemu jest zmiana sposobu podania tych składników – zamiast karmienia dziecka całymi kawałkami, można z nich wycisnąć pyszne soki. Z tych kawałków, nie z dzieci. 

Rzecz jasna nie wyciskajcie esencji z ryb, drobiu czy owoców morza. To znaczy, pewnie by się dało, ale nie polecam. Za to wszelkie owoce, warzywa, zioła czy nawet korzenie mogą stać się bazą do zrobienia fantastycznych soków, które wypije także dziecko. U nas najczęściej w użyciu są:

  • jabłka
  • pomarańcze
  • marchewka
  • banan
  • grejpfrut
  • cytryna
  • gruszka

Co odważniejsze dzieci sięgają po:

  • seler naciowy
  • natka pietruszki
  • jarmuż
  • imbir
  • szpinak
  • ogórek

Co ważne, do tych mieszanek możecie „po rodzicielsku” (he, he…) przemycić składniki, na które dziecko zwykle nie może patrzeć: a to natkę pietruszki, a to seler naciowy, a to kawałeczek imbiru, a to cytrynę, a to liść szpinaku czy jarmużu. Prawdziwi mocarze mogą spróbować dorzucić cebulę lub czosnek, ale moje córki mają zbyt silne powonienie i nie dają się nabrać na podpuchę tatusia. Zresztą, ja sam te składniki wolę bardziej w sałatkach niż w sokach.

Jeżeli spodziewaliście się, że sypnę teraz gotowymi przepisami na sprawdzone soki, to muszę Was jednocześnie rozczarować i pocieszyć. Rozczarować, bo praktycznie nie mamy jednego przepisu, który byśmy zawsze powtarzali. Każdy z nich ewoluuje: albo zmieniają się proporcje, albo dochodzą kolejne składniki. Na dodatek każda z córek lubi co innego i woli tworzyć soki sama.

A gdzie pocieszenie? W tym samym, co napisałem powyżej. Otóż dzieci uwielbiają eksperymentować! Mogą to robić w nieskończoność. Gdy pozwolicie im na zabawę w wyciskanie soków, zapewne nie raz zaskoczą Was nowatorskim zestawieniem składników. Ot, choćby takim: jabłka, cytryna, seler naciowy, pietruszka. Powstała z tego ciekawa zbitka skrajnych smaków, w którym słodkość miesza się z cierpkością, a kwaśność ze słodkością. Sam pewnie nie pokusiłbym się o taki miks, a tu proszę – naturalna skłonność dziecka do nieschematycznego myślenia zaowocowała czymś naprawdę oryginalnym.

Źródło: https://supertata.tv/